Jerozolima – miasto kontrastów. Fotorelacja z wyprawy do Izraela

Lubię jeździć w miejsca, które są zupełnie różne od polskiej i europejskiej rzeczywistości. Jerozolima – miasto kontrastów – zdecydowanie spełnia ten warunek i wyjazd faktycznie dostarczył wielu interesujących wrażeń. Liczyłam na to i się nie zawiodłam. Byliśmy tam przez pięć dni, zwiedziliśmy najważniejsze zabytki i Morze Martwe. Zrobiłam setki zdjęć, wiadomo ^^, ale tu wrzucam tylko 41… 😉

Dzień zero – stres, czy wyjazd się odbędzie
Jak ogólnie wiadomo, Izrael nie należy do najspokojniejszych miejsc na Ziemi. Dzień przed wyjazdem okazało się, że w związku z pewnymi decyzjami politycznymi, w Tel Avivie i Jerozolimie odbywały się intensywne protesty społeczne, graniczące z zamieszkami. Wedle mediów, które zrobiły ogromny szum, otarło się prawie o wojnę domową i wielkie strajki, które objęły także lotnisko. Do końca nie wiedzieliśmy, czy nasz samolot wyleci. Na szczęście media jak zwykle przesadzają i podróż odbyła się bez problemów. Jedyne co nas spotkało, to wielka kolejka do security checka, bo z 15 dostępnych punktów działały tylko 2-3, zakładam, że właśnie z powodu strajków.

Dzień pierwszy – przyjazd
Security check to jest w ogóle osobna kwestia i warta zaznaczenia, bo ze względu na tamtejsze relacje społeczne, na lotnisku zawsze bardzo przepytują. Nam się udało fartem w miarę szybko, bo kolejka za nami stała się już tak wielka, że nawet strażnicy zdecydowali, że lepiej będzie ją szybko rozładować. Zadali nam kilka standardowych pytań – skąd jedziemy, gdzie, co mamy w planach i puścili dalej, choć zwykle przepytują o wiele dokładniej (o czym jeszcze napiszę, bo spotkało mnie to przy wylocie).

Z lotniska do Jerozolimy najlepiej i najtaniej dostać się pociągiem, który odjeżdża co pół godziny, jedzie około 50 minut, a kosztuje około 20 szekli. Jedyny namacalny ślad po protestach jaki wypatrzyłam, to były zdzierane przez obsługę wlepki z napisami w stylu “Dictator”.

Jerozolima robi fantastyczne pierwsze wrażenie. Prawo nakazuje używanie naturalnego kamienia, dlatego wszystkie nowe budynki mają bardzo podobne elewacje. Ta jednolitość kolorów wygląda pięknie. Do tego to miasto ma czyste powietrze, więc kolor nie szarzeje. Jest pozytywnie.

Słońce, palmy i ciepło! Choć jak się okazało, w marcu pogoda tam jest dość zmienna. Temperatura wahała się od +25 w prażącym słońcu, do 8, chmur i deszczu.

Stara Jerozolima, czyli święte miejsce dla trzech religii jest dość skompresowana. Większość najważniejszych miejsc do zobaczenia znajduje się w niewielkich odległościach, więc da się je obejść spokojnie nawet w ciągu jednego – dwóch dni, chociaż logistycznie wymaga to sporej sprawności, bo nie wszędzie da się wejść łatwo.

Nasz hostel znajdował się niedaleko starego miasta, przy głównej ulicy, a pokój wzięliśmy z balkonem wychodzącym właśnie od ulicy. Miało to swoje plusy i minusy. Widok z okien i lokalizacja bardzo na plus, na minus dość spory hałas, głównie spowodowany jakimś lokalem niedaleko, który potrafił puszczać głośną muzę elektroniczną nawet do 1 czy 2 w nocy. Cenowo też nie było jakoś super tanio, bo pokój o hostelowych warunkach kosztował nas około 650 zł za dobę. Było ogólnie czysto, ale bez szału, szczególnie łazienka.

Dzień drugi – Morze Martwe
Drugiego dnia w Jerozolimie było zdecydowanie zimniej. Rano niebo zachmurzone, a temperatura oscylowała w granicy około 8 stopni. Nic nas nie przygotowało na warunki jakie panowały zaledwie o godzinę drogi dalej.

Nad Morze Martwe, czyli najniżej położone miejsce na ziemi i jeden z zaledwie kilku akwenów o tak wysokim zasoleniu, najtaniej wybrać się komunikacją publiczną. Co około godzinę odjeżdżają ze stacji głównej autobusy, które kosztują 16 szekli w jedną stronę. Autobus (docelowo do Eilatu) jedzie przez piękny, górzysty teren i zatrzymuje się w Ein Bokek, które oprócz publicznej plaży, kilku ekskluzywnych hoteli i paru sklepów nie ma nic więcej do zaoferowania. Szok wywołuje za to zmiana klimatu – z pochmurnej i zimnej Jerozolimy trafiliśmy na pustynię, z prażącym słońcem i 30 stopniami w cieniu. Różnica jest drastyczna i zupełnie niespodziewana.

Nawiasem mówiąc, można nad to morze dostać się szybciej, bo pół godziny drogi od Jerozolimy jest miasteczko Kalya. Ale z tego co wiem, to tam plaża jest płatna i podejrzewam, że może być tam tłumnie i nieco chłodniej. W Ein Bokek nie ma prawie w ogóle ludzi, co według mnie jest wielkim atutem, a plaża jest bezpłatna i ładna. Tylko jeśli będziecie chcieli tam jechać, żeby się wykąpać, bądźcie mądrzejsi ode mnie – weźcie klapki, albo buty do chodzenia w wodzie. Nie ma tam plaży jako takiej, bo ze względu na zasolenie zamiast piasku są bardzo ostre grudki soli, a w samej wodzie dno także jest pokryte grubą warstwą ostrego kamienia, także pokrytego solą. Na boso te 20 metrów do zanurzenia to droga bardzo bolesna. Ja ostatecznie wlazłam w butach, które i tak na słońcu mi szybko przeschły.

Sama kąpiel jest warta zachodu. Unoszenie się na tej wodzie o konsystencji oleju i paskudnym smaku jest ciekawym doświadczeniem. Nie można nazwać tego pływaniem, bo wysokie zasolenie jest niebezpieczne dla oczu, więc jedyna opcja zanurzenia się jest na plecach, jakby się siedziało w nadmuchiwanym kółku. Faktycznie woda unosi człowieka bez żadnego wysiłku, tylko trzeba uważać, bo jeśli nie spina się mięśni brzucha, to ciało ma tendencję do wywracania się na brzuch. W razie czego jest tam ratownik i punkt do oczyszczania oczu. Aha i weźcie dużo wody do picia.

Powrót do zimnej i deszczowej Jerozolimy trwał godzinę i po raz drugi mnie zszokował zmianą klimatu. Nieprawdopodobna zmiana pogody z upałów na wilgotną polską jesień. To jakby w godzinę drogi od waszego miasta były tropiki.

Dzień trzeci – Wzgórze Świątynne
Jest to najświętsze miejsce dla Żydów, i trzecie najświętsze miejsce dla Muzułmanów. To wzgórze, gdzie m.in. w pierwszej świątyni jerozolimskiej była trzymana Arka Przymierza z przykazaniami. To miejsce jest jedną z głównych przyczyn sporu pomiędzy tymi religiami – w tej chwili jest pod “opieką” arabską, więc Żydzi mają mocno utrudniony dostęp.

Np. pod groźbą usunięcia z terenu, Żydzi nie mogą się na Wzgórzu Świątynnym modlić (ani wnosić świętych dla innych obrządków ksiąg, chrześcijańskich zresztą także), a ich wycieczki są pilnowane przez uzbrojonych strażników, czego byliśmy świadkami.

Nawiasem mówiąc teoretycznie ze względu na świętość miejsca Żydzi nie powinni tam wchodzić, co jest nawet napisane na tabliczce przed wejściem.

Żeby wejść na Wzgórze Świątynne trzeba się tam wybrać rano (otwierają o 7), ponieważ nigdy nie wiadomo, o której straż zdecyduje się je zamknąć. Teoretycznie oficjalna godzina zamknięcia to 11:30, ale zdarzało się, że zamykali znacznie wcześniej, najlepiej więc iść tam od razu po otwarciu.

Warto też odwiedzić od razu Złotą Bramę. Ta zamurowana brama wedle tradycji będzie miejscem, w które się otworzy wraz z nadejściem mesjasza i przez nią odbędzie się sąd ostateczny.

Po drugiej stronie murów także warto tę bramę zobaczyć, bo raz, że prezentuje się o wiele bardziej imponująco, a dwa, że po drugiej stronie jest przepiękny widok na Jerozolimę – na ogród oliwny, z którego pojmano Jezusa, dolinę Josaphat, kościoły i niesamowity cmentarz po drugiej stronie doliny.

Fantastyczny widok na ogród oliwny, z którego pojmano Jezusa, dolinę Josaphat, kościoły i niesamowity cmentarz po drugiej stronie doliny. Zdjęcie tego nie odda.

Na drugą stronę doliny jednak nie szliśmy, z kilku powodów: tłumy turystów, sama dolina jest potężną zakorkowaną ulicą (smog), oraz konieczność wdrapywania się na górę. Chociaż ja sama pokusiłam się o zejście na chwilę, żeby później móc powiedzieć słowami psalmu 23: “Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”. Niestety nie udało mi się dotrzeć na sam dół i zrobić ładnego zdjęcia, ponieważ z góry jest ogrodzona zasiekami, a z dołu ogrodzona płotem wielkiego parkingu. Jedyny dostęp do niej jest (chyba) od drugiej strony parę kilometrów dalej i szkoda mi było czasu na szukanie.

Zahaczyłam też o ogród Gethsemane – ładny jest – piękne stare drzewa oliwkowe, Wiki twierdzi, że to jedne z najstarszych znanych drzew oliwnych i być może nawet to te same drzewa, albo przynajmniej korzenie drzew z czasów Jezusa. Ale w samym ogrodzie jest mnóstwo turystów i to na niewielkiej powierzchni ogrodu, więc okoliczności nie sprzyjają kontemplacji.

Niestety zaczął też mocno padać deszcz i raz, że przemokły mi buty, a dwa okazało się, że te wyślizgane kamienie starej Jerozolimy mokre są strasznie śliskie. Trzeba uważać.

Wieczorem poszliśmy zobaczyć, jak wygląda stare miasto po zmroku – był Ramadan i chcieliśmy zobaczyć świąteczne oświetlenie, które ostatecznie szału nie zrobiło. Co innego natomiast wydało mi się interesujące: chrześcijańska część starego miasta jest creepy – nie ma tam w ogóle ludzi, a z różnych doświadczeń wizyt w miejscach kultu, miałam dokładnie odwrotne wrażenie – całonocne modlitwy, czuwania i zawsze pełno ludzi. Tu nic. Null. Nikogutko.

W pobliżu Bazyliki Grobu oprócz nas tylko koty biegały.

Arabska część za to tętni życiem, mnóstwo wesołych ludzi, świętującej młodzieży na ulicach i wszelkich pojazdów…

Te różnice pomiędzy poszczególnymi częściami starego miasta robią ogromne wrażenie. Szczególnie duże zaskoczenie jest gdy przechodzi się z gwarnej, zatłoczonej i sprawiającej wrażenie ogólnego nieładu części arabskiej do czystej, cichej i zadbanej części żydowskiej.

Dzień czwarty – Bazylika Grobu Świętego
Jest to jedne z najbardziej obleganych miejsc, jakie zobaczyliśmy. Kolejka potrafi kilka razy się zawijać, więc warto iść rano. Około godziny ósmej, żeby zobaczyć grób Jezusa wystarczy odczekać tylko około pół godziny. To niezły czas, jak na długość kolejki.

Natomiast samo “zwiedzanie” jest bardzo specyficzne – przy wejściu do kaplicy (która zastąpiła oryginalną grotę) stoi kapłan (chyba greckokatolicki) i wpuszcza ludzi czwórkami. Wnętrze jest maluteńkie, zresztą i tak za długo nie popatrzycie, bo po upływie około minuty kapłan wyprasza aktualną czwórkę i wpuszcza kolejną. Na religijne kontemplacje ani rozglądanie się po wnętrzu nie ma tam czasu ani miejsca. Generalnie doświadczenie jest ciekawe o tyle, że pozostawia poczucie lekkiego zdezorientowania.

Warto rozejrzeć się po okolicznych kapliczkach, niektóre mają piękne mozaiki na sklepieniach. Ale ogólnie panuje rozgardiasz i miałam ciągłe wrażenie pośpiechu i prowizorki, szczególnie, że tam ciągle trwają jakieś renowacje (?), wszędzie jest sporo ekip remontowych (?) w pomarańczowych kamizelkach i cała bazylika jest obstawiona rusztowaniami i drabinami.

Ale warto tam pójść i zobaczyć na własne oczy, bo jest to idealne świadectwo tego, jak bardzo chrześcijanie są ze sobą skłóceni. Świątynia nie należy tylko do jednego wyznania, a zarządzanie nią wyznacza szczegółowe Status quo, do tego klucze i przywilej otwierania bazyliki ma od wieków rodzina muzułmańska. Jest też ciekawostka – nie trzeba a bardzo się skupiać, żeby dostrzec drabinę na jednym z balkonów przy wejściu. Ta drabina stoi tam od kilkuset lat i nikt nie chce jej ruszyć – nie wiadomo, do którego wyznania należy… Jedno wyznanie odpowiada za balkon, a drugie za okno, nikt więc nie chce na siebie wziąć odpowiedzialności za jej usunięcie, bo Status quo sankcjonuje niezmieniony stan rzeczy… Czyli drabina musi stać dalej. Idealny obraz sytuacji.
Jedna uwaga – uważajcie bardzo na knajpy w głównych uliczkach chrześcijańskiej dzielnicy, nie dość, że jest drogo, to jeszcze jedzenie jest paskudne. Nie dajcie się naciąć jak my, szukajcie niepozornych knajpek w głębi bocznych uliczek.
Dzielnica arabska

Będąc w dzielnicy arabskiej warto też popytać żołnierzy o miejsce, gdzie można wejść na dachy – mało kto o tym wie, ale tam można odpocząć w spokoju od gwaru i popatrzyć na okolicę i Wzgórze Świątynne.

A w ogóle to był piątek, a więc dzień rozpoczęcia szabatu dla Żydów. Szabat to taka niedziela, tylko bardziej. Wszystko się zamyka, ale dosłownie wszystko (poza dzielnicą arabską i chrześcijańską), przestaje nawet jeździć komunikacja miejska. Szabat trwa 24 godziny, a zaczyna się w piątek wieczór, więc na mieście nie ma żadnych imprez. Rozpoczęcie szabatu warto zobaczyć przy Zachodniej Ścianie, potocznie zwanej ścianą płaczu, bo można tam wtedy zobaczyć modlitwy odświętnie ubranych Haredim, czyli ortodoksyjnych Żydów w ich czapkach z futra (które osiągają wartość nawet do 7 tys. dolarów). Co ciekawe jeden ze strażników zwrócił mi uwagę, żebym nie robiła zdjęć, bo jest szabat. Aha, nie wiedziałam.

Dzień piąty – spacer po Mea She’arim
Na ostatni dzień przed powrotem zostawiliśmy sobie spacer dzielnicą ortodoksyjnych żydów, czyli Mea She’arim. Trochę się obawiałam, że szabat nie jest odpowiednim czasem (o ile w ogóle jest jakiś odpowiedni czas) na taki spacer, bo osiedle to ma opinię nieprzyjaznego dla osób spoza, które zachowują się nieodpowiednio.

Na szczęście nikt nas nie opluł, ani nie zaczepiał, ale wszyscy się patrzyli z zaskoczeniem i zaciekawieniem, co my tam w ogóle robimy. Czuć, że człowiek jest z zupełnie innego świata.

Ulice są zagrodzone przed ruchem samochodowym (szabat), w związku dzieci przejęły ruch uliczny i ścigały się na rowerkach zjeżdżając (szybko!) z górki.

Jeszcze kilka ogólnych spostrzeżeń o mieście i mieszkańcach:
- w dzielnicy arabskiej (naprawdę) warto się targować
- jest dość drogo – średnio drożej niż w Polsce o 10-50%, ale ceny różnią się w zależności od dzielnic, najtaniej jest w arabskiej
- stare miasto to jeden wielki targ, szczególnie w dzielnicy arabskiej

- na ulicach dużo uzbrojonych żołnierzy, ale i cywile noszą broń (dozwolone open carry), nawet konduktorzy w zbiorkomie noszą broń (krótką)
- armia izraelska w randomowych miejscach i czasie zamyka niektóre ulice, z niewiadomo jakich powodów, chociaż jeszcze 5 minut temu tamtędy szliśmy

- wszystko jest podporządkowane religii
- głowy dynastii żydowskich mają status celebrytów
- stare miasto pachnie intensywnie – głównie kadzidłami i przyprawami
- mają tam pyszne mięso w knajpach i dobre warzywa (podkiszana czerwona kapusta – mniam, truskawki – dawno tak słodkich nie jadłam)
- kawa także wszędzie jest bardzo smaczna
- klasyczna cola smakuje jak wiśniowa
- alkohol jest dość drogi (50% droższy niż w PL), ale dość łatwo dostępny

Dzień szósty – rano powrót
Niestety w niedzielę rano musieliśmy już wracać, na szczęście z Jerozolimy jest wygodny pociąg na lotnisko. Jeśli ktoś wam będzie radził, że busem lepiej, to nie wierzcie mu – idźcie na pociąg. Lotnisko w Tel Avivie jest ogromne, więc warto sprawdzić, z którego terminala jest odlot i przyjechać o te pół godziny wcześniej, żeby na spokojnie złapać shuttle bus i zdążyć.

Warto być na lotnisku wcześniej, bo nigdy nie wiadomo jak wyjdzie z security checkiem. Byliśmy we czwórkę, ale to ja wydałam się najbardziej podejrzana ze wszystkich i oprócz standardowych pytań o bagaże, prezenty itp. strażniczka zadała mi także serię pytań – o rodzinę, imiona rodzeństwa, braci, a nawet dziadków, języki którymi mówię, których się kiedykolwiek uczyłam i jeszcze o coś pytała, ale już nie zapamiętałam, bo trochę tych pytań było. A jak się wahałam, to dopytywała jeszcze raz. Co ciekawe – nie słuchała za bardzo odpowiedzi, a właśnie wahania w głosie. Na szczęście przeszłam kontrolę pozytywnie.

Jerozolima – miasto kontrastów
Jerozolima jest ciekawym miastem, a Izrael krajem, choć postrzega się go głównie przez te napięcia polityczno-religijne pomiędzy jego mieszkańcami. Warto je poznać chociaż ogólnie, żeby docenić spokój, bezpieczeństwo i względną wolność, jakie mimo wszystko mamy w Polsce. Żałuję trochę, że nie udało się zobaczyć niektórych rzeczy, które są trudniejsze logistycznie – np. murów otaczających Betlejem i słynnych checkpointów, czy Eilatu i morza Czerwonego. Myślę jednak, że przez te pięć dni całkiem nieźle udało się poczuć ogólną atmosferę panującą w tym mieście, które dla trzech religii jest “niczym” a zarazem “wszystkim”.
Może Cię także zainteresować: Turcja Not Inclusive. Fotorelacja z podróży po kraju kebabów